Czuliśmy się jakbyśmy wylądowali na Marsie! Wszystko było inne, niespodziewane i zaskakujące. Nigdzie więcej czegoś takiego nie doświadczyliśmy.
W ciągu 5 tygodni przelecieliśmy ponad 18 tysięcy kilometrów, przejechaliśmy pociągami, autobusami, samochodami, motorykszami i rowerami więcej niż 7 tysięcy i przeszliśmy Bóg jeden wie ile. Zwiedziliśmy około 20 spektakularnych miejsc w Chinach pokonując trasę z Hongkongu do Pekinu.
Należałoby może odwrócić szyk wyrazów w tytule na „Inwazja Chin na nas”, gdyż właściwie nasza przygoda zaczęła się od planowania trasy na kilka miesięcy przed wyjazdem i trwała jeszcze długo po powrocie. W gronie naszych znajomych byliśmy wówczas jedynymi, którzy podróżowali po Chinach, więc snuliśmy opowieści, pokazywaliśmy film i zdjęcia.
Zatem Chiny opanowały nasze umysły na ponad rok. Przypuściły zmasowany atak na nasze wszelkie zmysły: wzrok przyciągały niezapomniane widoki Wąwozu Skaczącego Tygrysa i drażniły ohydne przedmieścia wielkich miast; słuch atakowały wszechobecne krzyki, warkot rozklekotanych silników, głośna muzyka w autobusach i pociągach, a także odgłosy spluwania oraz smarkania bez cienia skrępowania i bez względu na płeć; smak poddawały ciężkiej próbie pikantne potrawy syczuańskie, które wypalały nam trzewia; węch nasz narażony był na największe tortury w publicznych toaletach i mieszał się z zażenowaniem spowodowanym koniecznością załatwiania swoich potrzeb na oczach innych z powodu braku drzwi.
Z kolei Chińczyków fascynował dotyk moich kręconych blond włosów. Właściwie wszędzie, gdzie się pojawialiśmy, wzbudzaliśmy sensację, szczególnie w mniejszych miejscowościach na południu Chin, gdzie prawdopodobnie dla wielu byliśmy pierwszymi „długonosymi”, z którymi mieli osobisty kontakt (tak właśnie nazywają przedstawicieli rasy białej). Początkowo zastanawialiśmy się, czy owo zainteresowanie wiąże się z aprobatą naszego wyglądu, czy może w ich oczach jawimy się jako istoty brzydkie lub dziwaczne. Nie było możliwości spytania o to samych Chińczyków, bo po pierwsze pewnie krępowaliby się szczerze odpowiedzieć, gdyby zachodził ten drugi przypadek, a po wtóre bariera językowa była nie do przejścia, gdyż znajomość angielskiego była rzadkością. Z pomocą przyszedł napotkany w Nanningu australijski nauczyciel angielskiego, który stwierdził, że nigdy w ciągu swego sześćdziesięcioletniego życia nie miał takiego powodzenia, jak tu w Chinach. I dodał, że „długonosi” są tu postrzegani jako piękni ludzie. To podbudowało nasze ego i z uśmiechem mogliśmy przemierzać Chiny. Wniosek: Martwisz się, że nie masz powodzenia? Jedź do Chin, tam pozbędziesz się kompleksów.
© Wszelkie prawa zastrzeżone. Zdjęcia, filmy i teksty są naszą własnością. Kopiowanie i wykorzystywanie bez pisemnej zgody twórców jest zabronione.